Zachrypnięty nieco „Głos Katolicki”…
W Diecezji Łomżyńskiej przestał być wydawany „Głos Katolicki” jako odrębny tygodnik. Już w ubiegłą niedzielę parafie otrzymały warszawsko-praski tygodnik „Idziemy” /Nr 18 (758) 3 maja 2020/, wraz z czterostronicową „wkładką łomżyńską” zachowującą tytuł „Głos Katolicki”.
Tygodnik „Idziemy”
istnieje na rynku medialnym od 2005 roku, obecnie liczy około 50 stronic, jego redaktorem naczelnym pozostaje nieprzerwanie ks. Henryk Zieliński. Pismo wyraźnie czerpie inspiracje ze świata wartości świętego Jana Pawła II a publikują w nim dość regularnie m.in. Krzysztof Ziemiec, Jacek Karnowski, Marek Jurek czy ojciec jezuita Dariusz Kowalczyk. We „wkładce łomżyńskiej” połowę miejsca zajmuje wywiad z Księdzem Proboszczem parafii Mały Płock, na temat ustanowienia w jego kościele sanktuarium Matki Bożej Pocieszenia. Pozostałe dwie stronice dotyczą krzyża cholerycznego (karawaka) w Burzynie, zakupu masek i respiratorów dla szpitala jednoimiennego w Łomży i szpitala w Ostrołęce oraz relacji z drugiej Debaty Prymasowskiej.
I co sądzić o tej fuzji?
Ksiądz Prałat stwierdził, że to jest jednak porażka ekipy „Głosu Katolickiego”. Inni księża w rozmowie ze mną zgodnie przyznają, że „Idziemy” ma nieporównywalnie wyższy poziom merytoryczny i językowy, przynajmniej czuje się tutaj powiew dziennikarskiego profesjonalizmu. Jednakże tygodnik ten ma oczywistą dominantę warszawską, co może okazać się mankamentem a nawet obciążeniem. Proboszczowie z kolei cieszą się z tego, że ponoć nie będzie wyznaczonej z góry liczby egzemplarzy, które parafia musiała wziąć i za nie zapłacić, nawet jeśli nie sprzedała wszystkich. Ale jednocześnie ci sami księża przewidują, że niebawem Diecezja Łomżyńska zrezygnuje również i z tygodnika „Idziemy”, głównie z racji czysto logistyczno-finansowych.
Ze skąpych przesłuchów
wynika, jakoby decyzję o tej zgoła nierównej fuzji obydwu tygodników podjął Jego Ekscelencja Koronawirus. To, oczywiście, nie jest żaden pseudonim któregoś z naszych Biskupów, lecz stwierdzenie ogromnego wpływu obecnej sytuacji epidemicznej na codzienne funkcjonowanie Kościoła. U samych podstaw tej fuzji wyczuwa się jakąś nerwowość, pośpiech, niepewność, a może nawet i tchórzliwą ucieczkę.
Dotychczasowy „Głos Katolicki”
gubiła przede wszystkim niejasno określona charakterystyka odbiorcy. Był nim jakiś abstrakcyjny czytelnik, który rzekomo nie ma dostępu do innych źródeł informacji i formacji religijnej, a zatem przyjmie wszystko bezkrytycznie, co mu się poda w wersji uproszczonej. Nie sposób było odnaleźć sekcje wyprofilowane na formację poszczególnych grup wiernych, np. księży, katechetów, małżonków, młodzieży czy dzieci, chorych czy opuszczonych. Nie tylko głos lokalnych Biskupów był bardzo cichy, ale również nie słyszało się pulsu życia religijnego wszystkich parafii Diecezji (ok. 180), szczególnie tych mniejszych bądź peryferyjnych. Nie odróżniano informacji ważnej od informacji nieistotnej. Brakowało dobrych piór, błyskotliwego języka. Brakowało inspiracji do głębszego i odważniejszego pomyślenia o problemach Kościoła dzisiaj. Brakowało także uwagi skierowanej na wątpiących czy niewierzących. Brakowało porywającej kreatywności i osobowej więzi z czytelnikami. Tygodnik był monologiem, a nie dialogiem. Jakimś wokalem obok tonacji. Ogólnie rzecz biorąc, wewnątrz pisma rozgościła się niebezpieczna przeciętność, a w konsekwencji poszczególne artykuły przypominały takie akademickie prace zaliczeniowe z dziennikarstwa, które wymagają jeszcze korekty i sugestii ze strony asystenta, a potem finalnego oczyszczenia i dopracowania. Oczywiście, były także wyjątki, czyli artykuły niezłe albo nawet świetne, aczkolwiek w tym chaotycznym gąszczu nie zawsze łatwe do wychwycenia.
Wystarczy jednak prześledzić
poczet redaktorów naczelnych „Głosu Katolickiego” i ich Zastępców (nawet sięgając do początku lat 90-tych ubiegłego stulecia), by zauważyć, jak nieprzygotowane profesjonalnie na ogół osoby otrzymywały te nominacje. Taki tygodnik nie mógł odnieść sukcesu, ani na większą skalę, ani na dłuższą metę! Nie mógł wywrzeć mocniejszego wpływu na życie wiernych! Wyraźnie brakowało tu lidera z prawdziwego zdarzenia! Trzeba przecież najpierw „coś” w sobie mieć, potem to „coś” oszlifować i wreszcie to „coś” wypróbować, by osiągnąć rangę znaczącego dziennikarza. Bycie tylko sprawnym menedżerem w Kościele absolutnie nie wystarczy!
Śledzę media diecezjalne
od dłuższego czasu i odnoszę wrażenie, że stały się one w ostatnich latach jakby trochę taką „białą flagą” wywieszaną na polu interakcji Kościoła lokalnego z otaczającym światem. A przecież powinny one być przepotężnym narzędziem ewangelizacyjnym Kościoła, jego obrońcą i reformatorem, jego znakiem firmowym i naturalną reklamą! Dobry tygodnik jest bezwzględnie konieczny w procesie kształtowania się dojrzałej wiary chrześcijan, którzy nie mogą przecież poprzestać na swojej katechezie szkolnej, bo ich wiara utraci światło i moc. Dlatego właśnie takie pismo diecezjalne musi być otoczone niezwykle ciepłą, poważną i fachową troską obydwu naszych Pasterzy, korzystających pokornie z rad ekspertów w dziedzinie mediów, by nie popełniać kosztownych gaf.
Jedna egzemplifikacja…
W kompletnej ciszy medialnej przebiegał tegoroczny Tydzień Modlitw o Powołania. Milczał seminaryjny Facebook, milczała seminaryjna strona internetowa, milczały pozostałe media diecezjalne. Znowu zatem mocniej zatrzepotała „biała flaga”. Aczkolwiek tym razem to może nie jest jakiś poważny zarzut, bowiem celem takiego Tygodnia Modlitw o Powołania pozostaje przecież właśnie cicha modlitwa i ona z pewnością płynęła z gorących serc wiernych: i w samym Seminarium, i w parafiach, i w domach rodzinnych. Tyle tylko, że w okresie zagrożenia epidemicznego wspólnota byłaby żywsza, gdyby jej członkowie kontaktowali się więcej ze sobą i z innymi on-line. By o „powołaniach” mówili z entuzjazmem, by dawali świadectwa, by przestrzegali przed niebezpieczeństwami, by nawet toczyli spory. Papież Franciszek w tegorocznym orędziu na Niedzielę Dobrego Pasterza, zatytułowanym „Słowa powołania”, przestrzegał przed „znużeniem”, dodając, że „każde powołanie wymaga zaangażowania”. My ze świata cyfrowego już nie wyemigrujemy, nie bójmy się go zatem, lecz wykorzystajmy ochoczo i skutecznie jako dar z nieba. Szczęść Boże.
Tygodnik „Idziemy”
istnieje na rynku medialnym od 2005 roku, obecnie liczy około 50 stronic, jego redaktorem naczelnym pozostaje nieprzerwanie ks. Henryk Zieliński. Pismo wyraźnie czerpie inspiracje ze świata wartości świętego Jana Pawła II a publikują w nim dość regularnie m.in. Krzysztof Ziemiec, Jacek Karnowski, Marek Jurek czy ojciec jezuita Dariusz Kowalczyk. We „wkładce łomżyńskiej” połowę miejsca zajmuje wywiad z Księdzem Proboszczem parafii Mały Płock, na temat ustanowienia w jego kościele sanktuarium Matki Bożej Pocieszenia. Pozostałe dwie stronice dotyczą krzyża cholerycznego (karawaka) w Burzynie, zakupu masek i respiratorów dla szpitala jednoimiennego w Łomży i szpitala w Ostrołęce oraz relacji z drugiej Debaty Prymasowskiej.
I co sądzić o tej fuzji?
Ksiądz Prałat stwierdził, że to jest jednak porażka ekipy „Głosu Katolickiego”. Inni księża w rozmowie ze mną zgodnie przyznają, że „Idziemy” ma nieporównywalnie wyższy poziom merytoryczny i językowy, przynajmniej czuje się tutaj powiew dziennikarskiego profesjonalizmu. Jednakże tygodnik ten ma oczywistą dominantę warszawską, co może okazać się mankamentem a nawet obciążeniem. Proboszczowie z kolei cieszą się z tego, że ponoć nie będzie wyznaczonej z góry liczby egzemplarzy, które parafia musiała wziąć i za nie zapłacić, nawet jeśli nie sprzedała wszystkich. Ale jednocześnie ci sami księża przewidują, że niebawem Diecezja Łomżyńska zrezygnuje również i z tygodnika „Idziemy”, głównie z racji czysto logistyczno-finansowych.
Ze skąpych przesłuchów
wynika, jakoby decyzję o tej zgoła nierównej fuzji obydwu tygodników podjął Jego Ekscelencja Koronawirus. To, oczywiście, nie jest żaden pseudonim któregoś z naszych Biskupów, lecz stwierdzenie ogromnego wpływu obecnej sytuacji epidemicznej na codzienne funkcjonowanie Kościoła. U samych podstaw tej fuzji wyczuwa się jakąś nerwowość, pośpiech, niepewność, a może nawet i tchórzliwą ucieczkę.
Dotychczasowy „Głos Katolicki”
gubiła przede wszystkim niejasno określona charakterystyka odbiorcy. Był nim jakiś abstrakcyjny czytelnik, który rzekomo nie ma dostępu do innych źródeł informacji i formacji religijnej, a zatem przyjmie wszystko bezkrytycznie, co mu się poda w wersji uproszczonej. Nie sposób było odnaleźć sekcje wyprofilowane na formację poszczególnych grup wiernych, np. księży, katechetów, małżonków, młodzieży czy dzieci, chorych czy opuszczonych. Nie tylko głos lokalnych Biskupów był bardzo cichy, ale również nie słyszało się pulsu życia religijnego wszystkich parafii Diecezji (ok. 180), szczególnie tych mniejszych bądź peryferyjnych. Nie odróżniano informacji ważnej od informacji nieistotnej. Brakowało dobrych piór, błyskotliwego języka. Brakowało inspiracji do głębszego i odważniejszego pomyślenia o problemach Kościoła dzisiaj. Brakowało także uwagi skierowanej na wątpiących czy niewierzących. Brakowało porywającej kreatywności i osobowej więzi z czytelnikami. Tygodnik był monologiem, a nie dialogiem. Jakimś wokalem obok tonacji. Ogólnie rzecz biorąc, wewnątrz pisma rozgościła się niebezpieczna przeciętność, a w konsekwencji poszczególne artykuły przypominały takie akademickie prace zaliczeniowe z dziennikarstwa, które wymagają jeszcze korekty i sugestii ze strony asystenta, a potem finalnego oczyszczenia i dopracowania. Oczywiście, były także wyjątki, czyli artykuły niezłe albo nawet świetne, aczkolwiek w tym chaotycznym gąszczu nie zawsze łatwe do wychwycenia.
Wystarczy jednak prześledzić
poczet redaktorów naczelnych „Głosu Katolickiego” i ich Zastępców (nawet sięgając do początku lat 90-tych ubiegłego stulecia), by zauważyć, jak nieprzygotowane profesjonalnie na ogół osoby otrzymywały te nominacje. Taki tygodnik nie mógł odnieść sukcesu, ani na większą skalę, ani na dłuższą metę! Nie mógł wywrzeć mocniejszego wpływu na życie wiernych! Wyraźnie brakowało tu lidera z prawdziwego zdarzenia! Trzeba przecież najpierw „coś” w sobie mieć, potem to „coś” oszlifować i wreszcie to „coś” wypróbować, by osiągnąć rangę znaczącego dziennikarza. Bycie tylko sprawnym menedżerem w Kościele absolutnie nie wystarczy!
Śledzę media diecezjalne
od dłuższego czasu i odnoszę wrażenie, że stały się one w ostatnich latach jakby trochę taką „białą flagą” wywieszaną na polu interakcji Kościoła lokalnego z otaczającym światem. A przecież powinny one być przepotężnym narzędziem ewangelizacyjnym Kościoła, jego obrońcą i reformatorem, jego znakiem firmowym i naturalną reklamą! Dobry tygodnik jest bezwzględnie konieczny w procesie kształtowania się dojrzałej wiary chrześcijan, którzy nie mogą przecież poprzestać na swojej katechezie szkolnej, bo ich wiara utraci światło i moc. Dlatego właśnie takie pismo diecezjalne musi być otoczone niezwykle ciepłą, poważną i fachową troską obydwu naszych Pasterzy, korzystających pokornie z rad ekspertów w dziedzinie mediów, by nie popełniać kosztownych gaf.
Jedna egzemplifikacja…
W kompletnej ciszy medialnej przebiegał tegoroczny Tydzień Modlitw o Powołania. Milczał seminaryjny Facebook, milczała seminaryjna strona internetowa, milczały pozostałe media diecezjalne. Znowu zatem mocniej zatrzepotała „biała flaga”. Aczkolwiek tym razem to może nie jest jakiś poważny zarzut, bowiem celem takiego Tygodnia Modlitw o Powołania pozostaje przecież właśnie cicha modlitwa i ona z pewnością płynęła z gorących serc wiernych: i w samym Seminarium, i w parafiach, i w domach rodzinnych. Tyle tylko, że w okresie zagrożenia epidemicznego wspólnota byłaby żywsza, gdyby jej członkowie kontaktowali się więcej ze sobą i z innymi on-line. By o „powołaniach” mówili z entuzjazmem, by dawali świadectwa, by przestrzegali przed niebezpieczeństwami, by nawet toczyli spory. Papież Franciszek w tegorocznym orędziu na Niedzielę Dobrego Pasterza, zatytułowanym „Słowa powołania”, przestrzegał przed „znużeniem”, dodając, że „każde powołanie wymaga zaangażowania”. My ze świata cyfrowego już nie wyemigrujemy, nie bójmy się go zatem, lecz wykorzystajmy ochoczo i skutecznie jako dar z nieba. Szczęść Boże.
„Tygodnik był monologiem, a nie dialogiem”. Kościół Łomżyński z nami nie rozmawia, choć posiada do tego instrumenty. Ten cytat uświadamia, że trzeba coś robić bo sytuacja nie jest ciekawa. Nasz Kościół Łomżyński się zatrzymał i drobi nóżkami w miejscu. Panie Marianie, bardzo dobry tekst, trafna ocena sytuacji i zagadnienia.
OdpowiedzUsuńmocne ale bardzo prawdziwe :-))
OdpowiedzUsuńJak to dobrze, że Pan Mairan tym również się zainteresował. Dziękujemy w imieniu lomzynskich katolików.
OdpowiedzUsuńDość głęboka analiza, na pewno subiektywna. Jednak dotyczy poważnego problemu - komunikacji Kościoła z wiernymi. Ona niewątpliwie stoi pod wielkim znakiem zapytania, co powyższy felieton po części dość trafnie ukazuje.
OdpowiedzUsuńBardziej to problem hierarchów niż wiernych.
OdpowiedzUsuńMiejmy nadzieję, że „Głos Katolicki” wróci jako samodzielna jednostka wydawnicza. Przekształcony i prowadzący dialog z jego odbiorcą.
OdpowiedzUsuńWedług mnie felieton potrzebny, zmusza do refleksji.
OdpowiedzUsuńmoże nie na temat ale b.ważne, można popisać
OdpowiedzUsuńhttps://www.pch24.pl/w-obliczu-powaznego-kryzysu--apel-do-kosciola-i-swiata,75850,i.html
Diecezja powinna mieć własny tygodnik, z mniejszym zakresem stronic, ale na wyższym poziomie i bardziej religijny.
OdpowiedzUsuńZwróciłem uwagę na wiele aspektów dotyczących „Głosu Katolickiego”, ale nie wieszczę jego zniknięcia z rynku wydawniczego. Owszem, wskazuję mankamenty, lecz nie odbieram mu szansy na dalsze funkcjonowanie. Moim zdaniem tygodnik diecezjalny, po czasie fali pandemii może się szybko „podnieść”. Nie wiąże się to z ryzykiem finansowym, a raczej potrzebuje gruntownej odnowy zespołu redakcyjnego. Jeśli tygodnik miałby nadal ukazywać się w dotychczasowym rozmiarze, to przede wszystkim potrzebuje redaktora naczelnego, którego praca skupi się wyłącznie na redagowaniu jego zawartości i słuchaniu potrzeb jego odbiorców. Nie może być tak, że jedna osoba zajmuje się sprawowaniem pieczy nad poziomem wszystkich diecezjalnych mediów. Takie zarządzanie w całkiem naturalny sposób zaniża poziom każdego z nich. Tygodnik potrzebuje odrębnego redaktora naczelnego, który stworzy jego zespół redakcyjny i będzie nad nim czuwał. Jest to proces trudny, wymagający dużego wysiłku intelektualnego i organizacyjnego, czego pozytywne efekty bardzo szybko mogą być dostrzegalne. To jest do zrobienia, z perspektywą sukcesu. Świadomie nie podaję szczegółów, które w takim projekcie są najważniejsze – wystarczająco „naraziłem się" naszym Biskupom.
OdpowiedzUsuń