Apokalipsa o parafii terminalnej (1)…


Ponoć wielu księży starało się o probostwo w tej parafii. Położona na peryferiach, w połowie wiejska, oferowała względny spokój. Wykazywała także rzadką dziś tendencję do wzrostu w liczbie wiernych, aczkolwiek działo się tak jedynie za sprawą powstawania na jej terenie nowych zabudowań mieszkalnych. Według nieformalnego diecezjalnego „przelicznika” (jeden kapłan na tysiąc wiernych) stanowiła zadanie duszpasterskie skrojone akurat dla dwóch księży. Pierwszy Proboszcz, który nadzorował budowę kościoła, nawiązał z tej racji bliższe kontakty z większością parafian. Nowego potraktowali zatem trochę jak intruza, spekulowali bowiem, że ma jakieś układy w Kurii. Przez pierwsze dni, a nawet tygodnie, okazywali mu dezaprobatę i to, niestety, aż nazbyt ostentacyjnie. Przybył jednak na parafię z młodym Wikariuszem, przez siebie wybranym, który od razu zajął się duszpasterstwem ministrantów i zainicjował dziecięco-młodzieżowy zespół wokalny. Niebawem Proboszcz pozyskał Gospodynię, to jego dawniejsza znajomość, a więc parafia gospodarczo została ogarnięta. Przecież gdy Księdzu odpadają wszystkie domowe zajęcia, może on całkowicie poświęcić się posłudze duszpasterskiej, nie zaprzątając sobie głowy sprawami nader przyziemnymi…

Problemem największym od samego początku okazał się deficyt codziennych intencji (stypendiów) mszalnych dla dwóch kapłanów. Proboszcz, jakby sfrustrowany, zaczął niebawem mruczeć coś pod nosem, a to na ministrantów, a to na dziewczęta, a to na Wikariusza, chociaż zewnętrznie nie było wiadomo z jakiego powodu. Niedaleko znajduje się przecież parafia o podobnej liczbie wiernych, gdzie intencji w dni powszednie ponad dziesięć (ile? ponad dziesięć!). Intencje odzwierciedlają na ogół dwie rzeczy: dynamizm duszpasterstwa księży i żar wiary wiernych świeckich. Brak tych intencji stanowi dramatycznie złowrogi sygnał parafialnego kryzysu, i to, oczywiście, nie tyle o charakterze materialnym, ile raczej duchowym, wszak Eucharystia to realizacja zbawienia. Jednakże Proboszczowi, jak niegdyś pomysłowemu Dobromirowi, zaświtał w głowie genialny plan awaryjny, misternie doszlifowywany następnie dzień po dniu. Trzeba zwyczajnie pozbyć się Wikariusza, a na niedzielę i święta ściągać się będzie nieformalnie do pomocy duszpasterskiej bądź kogoś z Centrali, bądź, jeszcze lepiej, któregoś z księży emerytów. Jak zaplanował, tak zrealizował, tym bardziej, że od strony Kurii zawiewały sprzyjające wiatry. Biskup polecił Kanclerzowi wypisać stosowny dekret i Wikariusz, po krótkim okresie posługiwania, odszedł na inną parafię, otrzymawszy od wiernych w swoją ostatnią niedzielę gromkie oklaski.

Schola wokalno-muzyczna rozpadła się niemal od razu. Ministrantami próbował zajmować się Proboszcz, ale ich liczba nieustannie malała. Rodzice sygnalizowali, że zupełnie nie ma on do nich podejścia. Zdołał jednak wymyślić oryginalną formułę na procesyjne wyjście asysty z zakrystii: „No to ruszamy, chłopy!”. Przestały natomiast funkcjonować liturgiczne dyżury, wszystko coraz bardziej pogrążało się w przypadkowości. „Proszę Księdza, a kiedy będzie zbiórka?”- zapytywali młodsi ministranci. „Za trzy tygodnie Wam powiem, kiedy będzie, bo teraz to nie mam czasu, żeby nawet o tym pomyśleć”. Zbiórki po kilku miesiącach zniknęły zupełnie z parafialnego krajobrazu, który duchowo zaczął coraz bardziej przypominać step piołunowy.

W nowych realiach, przez kolejne lata, Proboszcz pozostawał w parafii prawdziwym monarchą absolutnym, a swoją suwerenność manifestował coraz wyraźniej siwiejącą brodą. Konkretna liczba wiernych na podległym mu terytorium to chociażby tyleż samo złotych z (cało) niedzielnej tacy, niejednokrotnie więcej. Intencje też miał już teraz dla siebie na każdy dzień powszedni zapewnione, do tego tzw. iura stolae (dosłownie „prawem stuły”, czyli opłaty za posługi czysto kapłańskie), wypominki, kolęda itd. itp. Całość zgarniał do siebie i to bez żadnej kontroli, czy tej wewnętrznej (ze strony rady parafialnej, nieistniejącej), czy tej zewnętrznej (ze strony kurialistów, zobojętniałych). A skoro wszelkie rozliczenia finansowe dokonywały się, mówiąc językiem bankowym, bez jakiejkolwiek kontrasygnaty, mógł zatem wiernym naiwnie wmawiać, że całość, czyli wszystko co do grosza, przeznaczana jest na cele parafialne.

Od poniedziałku do soboty przebywał na plebanii tylko z Gospodynią i głównie wypoczywał (nie prowadził katechezy, bo, oprócz braku chęci, nie miał także magisterium z teologii). Och, jak on potrafił intensywnie wypoczywać! Ale przecież po co pracować, skoro ma się taki łatwy, lekki i przyjemny zarobek za dwóch? Pierwsza i jedyna liturgia dnia powszedniego, sprawowana wobec garstki wiernych (10-20 osób?), w dodatku czysto mechanicznie i bez żadnego przygotowania, odbywała się dopiero wczesnym wieczorem, a pełna posługa dzienna (kancelaria, spowiedź i Msza Święta) trwała około 80 minut (z tego jakiś czas spędzał na zwykłym czekaniu). Wyjątki stanowiły, oczywiście, pogrzeby (jeden, dwa, a czasami nawet trzy lub po prostu żaden w ciągu miesiąca) i sobotnie śluby (mniej niż pogrzebów), aczkolwiek, trzeba przyznać, że te dodatkowe zajęcia, trwające średnio poniżej godziny, ekstremalnie go stresowały i dogłębnie wyczerpywały, naruszając błogi spokój rutynowej codzienności.

W niedzielę i święta przybywał Ksiądz z Centrali, a Proboszcz przekazywał mu łaskawie stypendia mszalne (w te dni zasadniczo nie brakowało intencji dla dwóch księży), czyli faktycznie obydwa budżety, zarówno ten parafialny jak i ten proboszczowski, nie były uszczuplane nawet o jeden grosz. Ignorując obowiązujące w Diecezji niepisane zwyczaje dotyczące wynagradzania duchownych, odczuwał wielką satysfakcję, że oto udało mu się w tak olimpijskim tempie przekształcić parafię w firmę zaczynającą już przynosić wymierne zyski. Z nudów podjął się niektórych remontów, czyli w jego własnym języku „upiększeń”, które realizował nie pytając w ogóle o zdanie parafian. Na dobry początek czerwone cegły z frontonu świątyni przysłonił tynkiem, wymienił także w krużganku przepaloną żarówkę (nie miał bowiem zakrystiana), a w ogrodzie umieścił altankę, huśtawkę, gołębnik, atrapę studzienki, małą ławeczkę i psią budę… Cdn. Szczęść Boże.

PS. Apokalipsa po grecku znaczy odsłonięcie. Jednakże apokalipsa odsłania obrazowo przyszłość, nie relacjonuje natomiast, wbrew jakimkolwiek przypuszczeniom, konkretnej przeszłości. Jednocześnie apokalipsa ma w sobie moc, by za pośrednictwem odpowiedniej dramaturgii wstrząsnąć dogłębnie teraźniejszością, stanowiąc w ten sposób sugestywne ostrzeżenie przed mogącą niechybnie nadejść katastrofą.

Komentarze

Popularne posty - wszystkie okresy

Łomża pożegnała ks. biskupa Stanisława Stefanka…

Bal charytatywny z przykrą „atrakcją”…

Nie oszukujmy się i powiedzmy wprost, wakat na tym stanowisku może przynieść tylko pozorne oszczędności…

Apel do prezydenta Mariusza Chrzanowskiego i samorządu…

Słowa bp Stepnowskiego wybrzmiały, jakby obce mu były wskazania Kodeksu Prawa Kanonicznego oraz Soboru Watykańskiego II…