Apokalipsa o parafii terminalnej (6/10)…

W połowie cyklu nietrudno już zauważyć, że „parafia terminalna”, a szczególnie jej Proboszcz, stanowi coś w rodzaju „klasyki tego gatunku”. Jedne negatywne elementy warunkują kolejne i jakby coraz bardziej zaciska się obręcz. Można odnieść nawet wrażenie, że wszystko się już na tyle posypało, iż trudno znaleźć w ogóle punkt, od którego można byłoby zainicjować tzw. „nawrócenie duszpasterskie”, do którego nawołuje papież Franciszek. Wszak w tym „nawróceniu duszpasterskim” chodzi o priorytet żywej relacji wiernych ze zbawiającym Bogiem (duchowość), czyli po prostu o „piętę Achillesową” tej parafii.

Przygotowania do I Komunii Świętej (co roku) i Bierzmowania (co dwa lata) odbywały się zasadniczo w kluczu czysto organizacyjnym. Żadnych materiałów katechetycznych Proboszcz nigdy nie sprowadzał, by przede wszystkim nie obciążyć siebie i parafii finansowo. Animatorzy działali po amatorsku i w zasadzie od przypadku do przypadku. On sam o Bierzmowaniu wiedział jedynie tyle, że Duch Święty udziela siedmiu darów, a o I Komunii Świętej, że Chleb Eucharystyczny różni się od tego zwykłego. Odczuwał natomiast wielką ulgę, gdy było już po obydwu uroczystościach (z ich okazji pobierał stosowne opłaty).


Roraty, czyli poranne Msze adwentowe (nie dające dochodu extra), odbywały się tylko w środy i soboty, gromadząc zaledwie po kilkadziesiąt osób. Proboszcz nie przygotowywał ani inspirującego słowa Bożego, ani jakichkolwiek atrakcji przyciągających choćby dzieci czy młodzież. Niejednokrotnie on był jedyną osobą, która trzymała w ręku lampion.

Po uroczystości Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa przez kilka dni święcił „pola”. I chociaż parafianie z bólem protestowali, że przecież tylko nieliczni z nich są rolnikami, to on jednak chodził po wyznaczonych uliczkach i kropił wodą święconą… nade wszystko płoty. W tle „skrzypiała” tuba z modlitwami i śpiewami maleńkiej grupki wiernych. Z tych okazji zbierane były ofiary.

W niedzielę tylko przed jedną Mszą Świętą odczytywał „wypominki” za Zmarłych, dające mu pieniądze. Ograniczało to parafian, którzy chcieliby przybyć na inne godziny liturgii, skutkiem czego diametralnie malała liczba wyczytywanych imion i nazwisk. O ile pierwotnie Proboszcz przeplatał poszczególne partie „Koronką do Miłosierdzia Bożego”, o tyle w późniejszych latach był w stanie zmieścić już znacznie dłuższy „Różaniec”.

Parafia nie dysponowała własną stroną internetową. Gdy jedna z Parafianek sama stworzyła taki projekt, Proboszcz wpadł w furię. Najbardziej bał się tego, że parafialne media obnażą marazm jego duszpasterstwa.

Parafianie próbowali od czasu do czasu zainicjować jakieś formy duszpasterstwa, napotykając jednak zawsze ze strony Proboszcza opór, powodowany na ogół jego lękiem przed bliższym kontaktem z nimi; zresztą, bał się nawet własnego cienia. Np. grupa osób odmawiających przez jakiś czas Różaniec w Pierwsze Soboty Miesiąca zaprosiła Proboszcza do salki katechetycznej na „opłatek”. Kiedy jednak kończyła się Msza Święta poprzedzająca to spotkanie, zaczął on momentalnie krzywić się, udając chorego. Tuż przed błogosławieństwem na rozesłanie powiedział im, że nie przyjdzie, bo… musi sobie odpocząć. Gdy zasmuceni takim nietaktem Parafianie przebywali już sami na „opłatku”, on delektował się smaczną kolacyjką, zerkając tylko z próżnej ciekawości przez okna do wnętrza, oddalonej o zaledwie jakieś 20-30 metrów, salki katechetycznej, czy wszystko przebiega dobrze.

Zobojętniały był szczególnie wobec młodzieży. Gdy młodzi sami postanowili gromadzić się na cotygodniowych spotkaniach, nigdy do nich przyszedł. Natomiast wykorzystał pierwszą lepszą sytuację, że ktoś zapomniał wyłączyć grzejnika. Rozgonił wówczas wszystkich na cztery wiatry. I tylko żal było patrzeć, jak Nastolatka, trzymająca w ręku banknot pięćdziesięciozłotowy (niebieski), próbowała jeszcze kilka dni później w zakrystii bezskutecznie go udobruchać i szkodę jakoś zrekompensować (pewnie z inspiracji Rodziców?).

Domeną Proboszcza było demonstrowanie zmęczenia; w udawaniu zmęczonego nie męczył się nigdy. W ten sposób jakby podświadomie usprawiedliwiał się przed samym sobą, dlaczego nie wychodzi zupełnie naprzeciw głębszym potrzebom Parafian (bo po prostu „nie ma czasu”). Jednakże na kolędę ruszał niemal z impetem, od razu po Bożym Narodzeniu, wszak na niej zarabia się najwięcej, a ponadto pragnął usłyszeć pod swoim adresem komplementy i jednocześnie na innych księży skargi. Podsumowanie, w miejsce homilii, pierwszej kolędy po odejściu pierwszego Wikariusza (czuł się wtedy monarchą!) sprowadził entuzjastycznie do tego, że Parafianie zachwycają się jego kazaniami i piosneczkami przy gitarze; nadmienił również z przykrością, że nie był w stanie wypić wszystkich kaw i zjeść wszystkich pączków. W kolejnych latach już podsumowań nie było w ogóle, jedynie w ogłoszeniach mszalnych pojawiał się arsenał pretensjonalnych uwag wobec Parafian. Z kolędy bowiem coraz częściej wracał zbolały i zafrasowany, narastała krytyka, że w parafii panuje duchowy i duszpasterski marazm. Szemrali niemal wszyscy, ale nikt nie potrafił wrzasnąć! Jednakże, do czasu… Szczęść Boże.

PS. W następnym odcinku o remontach w parafii, będzie pozytywnie, aczkolwiek tylko do pewnego stopnia.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty - wszystkie okresy

Łomża pożegnała ks. biskupa Stanisława Stefanka…

Bal charytatywny z przykrą „atrakcją”…

Nie oszukujmy się i powiedzmy wprost, wakat na tym stanowisku może przynieść tylko pozorne oszczędności…

Apel do prezydenta Mariusza Chrzanowskiego i samorządu…

Słowa bp Stepnowskiego wybrzmiały, jakby obce mu były wskazania Kodeksu Prawa Kanonicznego oraz Soboru Watykańskiego II…